Sunshine/W stronę Słońca

Tytuł: Sunshine/W stronę Słońca
Produkcja: Wielka Brytania, 2007
Gatunek: Thriller edukujący światopoglądowo
Dyrekcja: Specjalista od nurkowania w kiblu, Danny Boyle
Za udział wzięli: Scarecrow, Silver Hawk i tata chłopczyka z Ringu
O co chodzi: Ekipa leci statkiem kosmicznym zrzucić bombę na Słońce celem ratowania ludzkości.

Jakie to jest: No cóż – na początek czapki z głów dla Danny’ego Boyle’a za to, że postanowił nakręcić ambitny film oparty na chyba najbardziej kretyńskim założeniu fabularnym od czasów Armageddonu i The Core. Drugie czapki z głów za to, że stworzył coś po prostu rewelacyjnego.

Akcja rozpoczyna się już w końcowym etapie podróży lecącego w bardzo niedalekiej przyszłości w stronę Słońca statku Icarus 2, którego zadaniem jest ponowne rozpalenie naszej gwiazdy przez zrzucenie na nią bomby Słonecznej (Stella Bomb). Słońce bowiem przedwcześnie się kończy i słabnie, co skutkuje nowym zlodowaceniem na Ziemi – nasza ekipa jest więc ostatnią nadzieją ludzkości. Żeby podróż nie była zbyt nudna, nad załogą cały czas wisi widmo statku Icarus 1, który wyleciał z tą sama misją 7 lat wcześniej i ślad po nim zaginął. Otrzymujemy zatem dość standardowy zestaw – ciekawa załoga + klaustrofobiczny statek + stresująca misja + nieoczekiwane wydarzenia.

Od pierwszych sekund filmu reżyser postanawia uświadomić widzowi pewną elementarną prawdę – że nasze Słońce jest najbliższym odpowiednikiem istoty boskiej, z jakim może się w życiu spotkać człowiek. „Bóg” ten działa niczym starotestamentowy Jahwe będąc jednocześnie twórcą i warunkiem wszelkiego życia, jak i najbardziej masowym zabójcą – jest to wręcz lovecraftowski bezrozumny bóg, który nieświadomie potrafi unicestwić miliardy istnień. Słońce jest tu kreowane na byt boski w dość jednoznaczny sposób (momentami niestety ZBYT dosłowny), łącznie z cyklem tworzenia życia z prochu i obracania w proch. Kult Słońca nabiera znaczenia wraz ze zbliżaniem się naszej załogi do celu, aż do finalnej metafizycznej erupcji.

Oczywiście ta bliskość „ostatecznego bytu” wpływa coraz silniej to na naszych bohaterów. Jedni w pełni świadomie starają się dotknąć istoty wszechświata (jak pokładowy psychiatra Searle), inni po prostu ulegają temu wpływowi, który coraz bardziej zakłóca ich wszelkie osądy moralne. Każdy z nich z coraz większą łatwością podejmuje decyzje o życiu i śmierci, a ostateczne dylematy moralne u kresu ich drogi stają na porządku dziennym.

„Sunshine” chce też pokazać nam, jak znikome są możliwości oddziaływania człowieka na wszechświat i jak absolutnie nieznaczącym istnieniem jest ludzkość (znowu lovecraftowsko). Wystarczy przez chwilę zastanowić się by dojść do wniosku, jak ulotne i błahe są nasze codzienne problemy, które często dla nas są osią codziennego życia – w sytuacji, kiedy wystarczy 1-procentowe odchylenie od orbity Ziemi, aby zwiać naszą cywilizacje w sposób zupełnie niezauważalny dla wszechświata. Reżyser w bardzo prosty i jednoznaczny sposób ukazuje widzowi, jak blisko ostatecznego stworzenia jest każdy z nas – czując na twarzy promienie słoneczka.

Mimo, że sam Boyle nie widzi się jako twórca kina fantastycznego (po dziś dzień z uporem twierdzi, że 28 Days Later to nie jest film o zombich), ponownie podchodzi z wielkim szacunkiem fana do gatunku. W filmie przewijają się mocne nawiązania do klasyki, która go zainspirowała – oczywiście Aliena, ale też 2001, a nawet Dark Stara czy Czasu Apokalipsy (ulubiony film Boyle’a)… oczywiście trudno też nie zauważyć analogii do Event Horizona. Film sam siebie traktuje bardzo poważnie, bez kretyńskich klisz typowych dla amerykańskich reżyserów kręcących SF na zlecenie. Co więcej, Boyle prostymi środkami buduje specyficzną atmosferę desperackiej podróży, a zarazem kosmicznej izolacji – co wychodzi mu znacznie lepiej niż np. mistrzowi operatorki De Palmie, który w swoim czasie nieopatrznie postawił krok w kosmos. Jest to tym ważniejsze, że 99% filmu dzieje się wewnątrz statku(ów).

Twórcy filmu z jednej strony stwarzają pozory mocno naukowego podparcia filmu (fakty na temat technologii podróży i samego Słońca przemycane są dużych ilościach w dia- i monologach), a z drugiej zupełnie swobodnie podchodzą do innych faktów naukowych. Statek obfituje w przestronne korytarze, całkiem przyzwoitą kuchnię i wręcz apartamentowe pokoje. Podobnie reżyser nie przejmuje się zbytnio kwestią sztucznej grawitacji czy efektami wyjścia w przestrzeń bez skafandra – ale to akurat idealnie pasuje do konwencji filmu i nie przesłania konfrontacji człowiek-wszechświat. A jak wiadomo przenaukowienie utopiło niejedno dzieło filmowe.

Zgodnie z poglądem lansowanym przez Boyle’a , w przyszłości głównymi siłami gospodarczymi świata będą USA i Chiny (żadna nowość, Firefly nisko się kłania). Znajduje to dobicie nie tylko w dwujęzyczności większości sprzętów na statku, ale też w składzie załogi, która składa się z przedstawicieli tychże nacji. W filmie całkiem świadomie zastosowano znany schemat z filmów o załodze/oddziale, gdzie każdy z bohaterów mocno się wyróżnia i ma wpadające w ucho nazwisko. Tu też każdy jest widzowi pracowicie przedstawiany przez narrację (ale nie AŻ TAK pracowicie, jak np. w dennym Red Planet). Nie zmienia to faktu, że ekipa jest ciekawa i każdy z nich (no, prawie) ma coś w filmie do roboty. Obsada filmu obfituje w kultowe nazwiska – od Cilliana Murphego, dyżurnego aktora Boyle’a, a obecnie na fali, przez Rose Byrne (28 Days Later + sequel, Troy, Attack of the Clones), Cliffa Curtisa (The Fountain), Chrisa Evansa (Fantastic Four, TMNT), po Hiroyuki Sanadę (cała masa japońskich Ringów). Co ciekawe, główny bohater – Capa (Murphy), pomimo wagi swojej postaci, przez większość filmu robi za tło i narratora, pozwalając prowadzić akcję Evansowi.

Biorąc pod uwagę ideologiczne korzenie, dizajn filmu jest w oczywisty sposób dość klasyczny. Jako, że akcja dzieje się w bliskiej przyszłości, technologia na pokładzie Icarusa jest prawie że współczesna, z dodatkiem kilku nowinek. Spore wrażenie robi konstrukcja samego statku z ogromną odblaskową tarczą przeciwsłoneczną na dziobie, a absolutnie powalający jest dizajn skafandrów do spacerów okołosłonecznych. Groteskowe postacie w kolorze złota kojarzą się głównie z golemem w masce spawalniczej. Dzięki temu dramatyzm kilku akcji rośnie, hmmm… dramatycznie.

Grając na odczuciach widza, film świetnie eksploatuje paradoks zderzenia ciemności i zera absolutnego z oślepiającym światłem i ogromną temperatura na granicy dnia i nocy w kosmosie. Zdjęciowiec praktycznie cały film skazuje nas na los bohaterów filmu – z jednej strony wręcz czujemy zimno i ciemność, podobnie jak ukryta za tarczą przeciwsłoneczną załoga, z drugiej musimy oglądać chaotyczne, nieostre obrazy – zupełnie jak po nieopatrznym spojrzeniu w Słońce…

Sunshine jest najdroższym brytyjskim filmem SF od lat. Warto nadmienić, że film powstał po 30 wersjach scenariusza, którego pomysłodawcą i ostatecznym aktorem jest Alex Garland,długoletni współpracownik Boyla (The Beach i 28 Days Later). Kiwka należy się polskiemu dystrybutorowi, który promuje tytuł jako film twórcy Trainspotting i 28 dni później, a nie np. jako kosmiczną przygodę ekipy wesołych bohaterów.

Krótko mówiąc, DAWNO nie było w naszych kinach tak rasowego SF. Europa kolejny raz pokazuje, że na tym polu daje radę. Wzorowy film, POLECAM!!!

Ocena (1-5):
Kult Słoneczka: 5
Trafność naukowa: 3
Doznania metafizyczne: 4
Fajność: 5

Cytat: Kaneda, what do you see?

Ciekawostka przyrodnicza: W 1997 roku Danny Boyle został zatrudniony jako reżyser Obcego 5, w którym jeszcze wówczas miały grać Sigourney Weaver i Winona Ryder. Wkrótce jednak w wyniku wypłaszczenia się całego projektu stracił tę wspaniałą posadę. No i chyba właśnie się odegrał.

Written by: Commander John J. Adams

 

Komenty FB

komentarzy

Komercha

8 Komentarze(y) na Sunshine/W stronę Słońca

  1. Niestety film na mnie nie zrobił większego wrażenia 🙁

    Roi się w nim od nielogiczności fabularnych no i główny zarzut to zrobienie z ostatniego aktu filmu kopii EH. Nawet antagonista przypominał nieco dr Wrena. Boyle skrewił sprawę. Zresztą film zrobił klapę w Europie i najprawdopodobniej podzieli ten sam los w USA.

    Szkoda

    Aha i jeszcze jedno. Boyle miał reżyserową Alien Resurrection nie piątkę.

  2. Aha, i jeszcze jedno – oba twierdzenia (Alien 4 i 5) są prawdziwe.

  3. A mogę wiedzieć skąd masz to info?

    Było jakieś jego oświadczenie w tej sprawie?

  4. Nie wiedziałem, że newsy filmowe powstają na zasadzie oświadczeń reżyserów 🙂
    Z wywiadu w SFX.

  5. Z oświadczeń w wywiadach na przykład 😀

    Rozumie, że był to wywiad z DB w którym stwierdził, iż Fox kusił go propozycją piątej odsłony?

  6. Nie tyle go kusił co Boyle był przez krótki czas zatrudniony jako dyżurny reżyser – było to jeszcze przed premierą A4, kiedy od razu chcieli robić kontynuację.

    No a potem była premiera i sukces filmu wiadomo jaki, więc sprawa się rypła.

  7. Dobrze wiedzieć 🙂

  8. rewelacyjny film, można pisać i pisać, ale po co…dla fanów kosmicznego sci-fi pozycja obowiązkowa…jak to jest, że oskara dostało w 2007 pierdnięcie Scorsese (jego chyba najgorszy film, REMAKE, który pierwowzorowi do pięt nie dorasta) a to przeszło kompletnie niezauważone…

Dodaj komentarz