Quantum of Solace

Tytuł: Quantum of Solace
Produkcja: UK/USA, 2008
Gatunek: Bond
Dyrekcja: Marc Forster
Za udział wzięli: David Craig, laska z Hitmana, Judi Dench, Gemma Atertron, Mathieu Almaric
O co chodzi: Bond mści się za Vesper zwalczając eko-terrorystę

Greene i jego kolega Piast Kołodziej

Jakie to jest: Tak się składa, że w recenzji czasem lubię porównywać opisywany film do innego. Normalnie można uznać, że jest to objaw słabości umysłowej recenzenta – u mnie natomiast jest to objaw geniuszu polegającego na rzetelnym recenzowaniu przez analogię. No i w końcu ciężko nie porównywać Quantum of Solace, drugiego neo-Bonda z jego czcigodnym prekursorem, czyli Casino Royale.

Pierwsze zatem wrażenie po obejrzeniu Quantuma: Casino Royale postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Ciężko będzie kolejnym odcinkom ją przeskoczyć – i temu się na przykład nie udało. Od razu mówię: QoS nie jest złym, ani nawet średnim filmem. Jest filmem bardzo dobrym i gdyby nie było Casino Royale, zapewne padłbym przed nim na kolana. No ale niestety nie dorównuje części poprzedniej.

Treściowo obraz jest całkiem interesujący: stanowi połączenie stylu Nowego Bonda z fabułą ze starych dobrych czasów – zły biznesmen udający filantropa zamierza opanować świat, a 007 lawiruje między laseczkami, aby go pokonać. Przyznam jednak szczerze, że taki miks stylu i fabuły niespecjalnie do mnie przemówił. Rozumiem, że postać Bonda ewoluuje i z filmu na film będzie on zapewne coraz bardziej przypominał swój klasyczny pierwowzór, ale zejście z awangardy CR na tak oklepany poziom nie zrobiło dobrze filmowi. Oczywiście scenarzyści mocno się postarali, żeby nie było to całkiem klasyczny Bond – 007 jest tu nadal postacią bardzo tragiczną, wokół której jak muchy padają wrogowie i przyjaciele. Nie należy też zapominać, że motywacją Bonda jest przede wszystkim zemsta za śmierć Vesper, stąd demontaż wrażej organizacji jest jego osobistą ambicją – zwłaszcza, że wnet się okazuje, że znany już szantaż złych wobec Vesperowej też miał drugie dno…

Zamiast trzymać się rzeczki
robili piesze wycieczki

Bo ideę chyba wszyscy znają – pierwszy raz w historii bondologii kolejny film jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniego. Za to poraz n-ty pojawia się motyw tu działania Bonda na własną rękę – coś co było novum w Licence to Kill, teraz jest na porządku dziennym. Film wyrabia natomiast dobrze normę egzotycznych podróży Bonda (Haiti, Boliwia) i luksusów (Opera w Bregencji, Aston Martin, bankiety i przyjęcia, hotel dla bogatych nauczycieli w La Paz).

W toku swoich przygód James spotyka agentkę Fields (karygodnie zmarnowana i ubrana Gemma Atertron) oraz boliwijską Rosjankę Camille (Olga Kurylenko), w której odnajduje bratnią duszę. Oboje bowiem zamiarują dokonać zemsty i dla obydwu z nich drogą do niej jest aktualny główny zły, Dominic Greene (ten, co udaje filantropa). Obsadzony w tej roli Mathieu Almaric pasuje idealnie – mimo, że nie ma żadnych znaków szczególnych na ryju, z rysów tegoż ryja mega mu mrocznie patrzy. Jest on też kolejnym dowodem na to, że wybitni aktorzy w Bondach się sprawdzają (Almaric jest wybitny, bo zagrał sparaliżowanego kolesia w Motylu i skafandrze). Greene to toksycznie czarujący przebiegły gnój, który potrafi zagrać i na uczuciach Bonda i zaryzykować własnym życiem, aby osiągnąć cele swych mocodawców. Tym niemniej, o ile postać Dominica jest ładnie poprowadzona, o tyle Camille jest całkiem generyczną Bond-lasią z problemami, której analogia do naszego bohatera i próby nawiązania więzi są po prostu słabe.

Trzeba będzie nawoskować

Zła organizacja o nazwie Quantum to paradoksalnie jeden z największych atutów filmu. Pomimo dość sztampowego jej charakteru (panujemy nad światem, mamy ludzi wszędzie itp.) stanowi ono chyba największe w dziejach zagrożenie dla bondowskiego universum, przy którym SPECTRE może się głęboko schować. Macki Quantum faktycznie sięgają wszędzie – nie jest bezpieczny ani Bond, ani M, ani CIA, ani nikt inny w filmie. Ta właśnie atmosfera zagrożenia i zdrady, w której źli mają inicjatywę, a dobrzy mogą tylko odpowiadać na ciosy, jest do tej pory w Bondach niespotykana – i sprawdza się nad wyraz dobrze. Tutaj Bond nie ma czasu na relaksy, jachty, dupeczki – gnany poczuciem obowiązku wobec wolnego świata, napędzanym żądzą odwetu, dwoi się i troi, by złym pokazać, gdzie raki zimują.

Sama postać Bonda jest równie genialna jak w Kasynie – pozostaje on zimnym profesjonalistą, tym razem już nie skażonym jakimiś poważnymi romansami. Podobnie brutalny, sprawnie mordujący wręcz i wpal. Jednocześnie (jak to Bond) wyluzowany i nie tracący przytomności umysłu w żadnej sytuacji, nawet w nieoczekiwanych okolicznościach starający się być krok przed wrogiem. Nasz nowy 007 nadal jeszcze nie odzyskał całej swojej osoby – nie pija Martini, choć już popisuje się celnymi tekścikami. Film w ciekawy sposób wałkuje motyw lojalności 007 – wobec Vesper, nowych lasek, a przede wszystkim M i Mathisa. Fajnie tu widać, że obojętnie jakich morderczych i egoistycznych fikołków Bond by nie robił, wszystkie jego działania kręcą się właśnie wokół tych osób. Nadal w bardzo ciekawy sposób mamy rozwinięty układ 007-M, która z jednej strony miesza naszego agenta z błotem, a z drugiej darzy go nieograniczonym zaufaniem – z wzajemnością. Osaczeni przez Quantum oboje stanowią bardzo fajny team, jako że nikogo innego nie można być pewnym.

Scenarzyści sporo grają w gierki

QoS jest też kolejnym obrazem, gdzie wyeksponowany jest motyw „zabójczości” Bonda. Wizerunek ten fajnie wyewoluował od strzelającego bezrefleksyjnie do kogo popadnie Seana Connery („Kills anyone he pleases, anywhere he pleases, anytime he pleases”), przez „I never miss” Brosnana, aż do Craiga, który zabija bez problemu, ale właściwie tylko z konieczności – tyle że po prostu los narzuca mu tych konieczności sporo.

Teraz o akcyjce: QoS to po prostu katalog klasycznych bondowskich stuntów: pościgi zmotoryzowane, nawodne, lotnicze, piesze, po mieście, strzelaniny w różnych okolicznościach, jak również wybuchy. Wszystko nakręcone i zmontowane ultradynamicznie, podkreślone dobrym dźwiękiem albo muzycznym beatem – znowu potrafi walnąć w łeb. Mam tylko pretensje o strasznie ciasne kadry podczas tychże pościgów – o ile przy samochodowym na początku filmu sprawdziło się to rewelacyjnie, o tyle na motorówkach już nie było tak fajnie; odnosiło się wrażenie, że akcja jest filmowana w studiu, a szerokich planów całej akcji było bardzo niewiele. Oprócz klasycznych stuntów dostajemy nieco tych z nowszej półki – kręconych zza ramienia Bonda skoków po dachach i oknach, jazd motorem po motorówkach, bijatyk w ciasnych pomieszczeniach – tu kompletnie nie ma się czego czepiać, wypas w ciul i tyle.

Bond pociesza koleżankę

Podobnie jak CR, film ma fajną, szybką narrację, wymagającą czasem od widza orientu. Dzięki temu nawet w spokojnych scenach intryguje i trzyma nas za gębę. Niestety pod koniec filmu akcja nieco siada (punktem zwrotnym jest tu debilna wycieczka z buta Bonda i Camille przez pustynię – acz to chyba czepialstwo, większe kretynizmy już były w serii) i od tej pory już toczy się utartymi od 40 lat schematami. Na obronę powiem jednak, że scena w operze w Bregencji to istna bondowska doskonałość – zarówno dramaturgicznie, jak i epicznie. Tutaj Bond nie waha się pogrywać z silniejszym przeciwnikiem i wzywa go do otwartej konfrontacji, zarówno umysłowej jak i balistycznej. A następująca tu strzelanina to po prostu kwintesencja poetyki neo-bondowskiej i zasługuje na leżenie krzyżem. Dla tej samej sceny warto obejrzeć Quantum of Solace. Trzeba przyznać, że Marc Forster mający już na swoim koncie Monster’s Ball czy The Kite Runnera potrafił ładnie rozegrać nie tylko (niektóre) wątki postaciowe, ale też wysmażyć w tej scenie arcydzieło kina akcji.

Warto pochwalić kilka nawiązań do świata Bonda (najbardziej łopatologiczne do Goldfingera), powrót Felixa Leitera czy genialną postać dyrektora z CIA, który wteleportował się tu chyba z kina lat ’80. Nadal natomiast zwraca uwagę praktycznie brak jakichkolwiek gadżetów, choć centrala MI6 jest np. nieco przesadnie nafaszerowana ekranami „łapanymi” w stylu Raportu Mniejszości. Muza Davida Arnolda tradycyjnie daje radę z niezłą epą – natomiast na temat piosenki tytułowej nie będę się pozytywnie wypowiadał. Niestety, ani piosenka, ani sama czołówka nie umywają się do tych z Casino.

Quantum of Solace to świetny Bond – jeden z najlepszych w serii. Jednak paradoksalnie jego słabości stają się szczególnie widoczne po przepuszczeniu przez sito zarówno Bonda rytu nowego, jak i starego. Na pewno ma wszystko na swoim miejscu – i rodzi się pytanie, czy właśnie dlatego nie wypada gorzej? Może starając się zawrzeć maksymalnie wiele dyżurnych elementów serii uzyskano po prostu film na pierwszy rzut oka zbyt typowy, którego podszycie vendettą Bonda niestety nie wystarczyło? No i samo otwarte zakończenie, które – obawiam się – oznacza, że każdy kolejny odcinek, niczym Losty, będzie mnożył zagadki, zamiast je wyjaśniać. Ale może przynajmniej w kolejnym odcinku wystąpi już Q?

Ocena (1-5):
007: 5
Treść: 5
Nowatorstwo: 2
Fajność: 4 (w porównaniu z CR, standalone: 5)

Cytat: I really think you people should meet in a better place.

Ciekawostka przyrodnicza: Petersburski oddział rosyjskiej partii komunistycznej nie wziął sobie do serca filmowej kariery Ukrainki Olgi Kurylenko. Oskarżyli ją o zdradę, gdyż zagrała lasię Bonda, „seryjnego mordercy ludzi radzieckich, Wietnamczyków i Koreańczyków”. W liście do laski goście zapowiadają, że może ją spotkać los „utrzymanek hitlerowskich” z czasów wojny.

Written by: Commander John J. Adams

 

Komenty FB

komentarzy

Komercha

10 Komentarze(y) na Quantum of Solace

  1. Zgadzam sie w pełni. Trzeźwa i zdrowa recenzja bez przesady w żadną stronę. Film bardzo mi się podobał. Jedynie fabularnie był płytszy i główna lasia Bonda nie miała charakteru i głębi Vesper(do minusów dodałbym zupełnie fantastyczne sceny sekwencji powietrznej). Poza tym bardzo solidny film akcji. Czekam na koleją część.

  2. jak dla mnie to trochę za dużo akcji, a za mało Bondowskich catch phrase'ów – ale ogólnie film fajny :]

  3. Scenki akcji (pościg z początku zwłaszcza) strasznie kopały po ryju, na prawdę mocne. Dość zdziwiła mnie scena z [——], aż trudna do skomentowania 🙂

    A film chyba nie będzie mnożył zagadek, bo o ile mnie doszły słuchy to ma być "trylogia zemsty" czyli ten jest czymś takim jak Matrix 2 albo POTC 2.

  4. Wreszcie ktoś się ze mną zgadza: akcja w operze była przefenomenalna! Sceny z przedstawienia przeplatane z ujęciami, przedstawiającymi ucieczkę Bonda.. Cudo!
    Film ma jeszcze jednego plusa – nie bacząc na poprawność polityczną, mówi głośno o zbrodniczej naturze zielonej zarazy, ujawniając jednocześnie jej haniebne matactwa i dążenia do opanowania świata..
    HunterB: W rzeczy samej. "Quantum.." jest środkową częścią tzw. "trylogii zemsty"

  5. Tak jak zwykle w pełni zgadzam się z recenzjami komandora tym razem mam inne zdanie. Np. sceny walki w operze, którą jara się john, w ogóle nie pamiętam (choć na seansie bylem zaledwie dwa dni temu).
    plusy:
    + główny zły
    + wątek zemsty i główna oś fabuły
    + kilka fajnych grepsów (!sic)
    …i właściwie to tyle z mojej strony jeśli chodzi o plusy

    minusy

    – sceny walki, pościgów i w ogóle sceny akcji są tak zrealizowane, że właściwie nie wiadomo co się dzieje na ekranie (ciasny kadr, zbyt szybki teledyskowy montaż).
    -dialogi (litości)
    -w tym filmie, w przeciwieństwie do CR, Bond ma więcej nadprzyrodzonego szczęścia niż umiejętności. Więcej w nim z superbohatera, niż wyszkolonego agenta.
    -bezsensowne skakanie po lokacjach.
    -powrót do klimatu "starych" Bondów.
    -WSZYSTKO TO JUŻ WIDZIAŁEM MILION RAZY W INNYCH FILMACH!

    Podsumowując wynudziłem, się na nowym Bondzie i wyszedłem z kina zdegustowany.
    CR podobało mi się, żeby nie było wątpliwości.

  6. A właśnie, moja ocena: QoS dostaje u mnie 2/5 (CR 5/5)

  7. Dzięki za Twoją ocenę, nie wiem co bym bez niej począł…
    Nie byłeś czasem tym kolesiem, który siedział obok mnie na seansie i cały czas wysyłał SMS-y? Zrozumiałe w tym przypadku jest niezauważenie sceny w operze.

  8. Ludzie, szanujmy się!

    1.Gdyby nie czołówka "Daniel Craig as Bond" i to, że czasami o Craigu mówili w dialogach "Bond", można by pomyśleć, że to kolejny film z Van Dammem…

    2.Recenzent był chyba akurat po randce z piękną dziewczyną, że daje filmowi 4 albo nawet 5. To już nawet Nerdy nabierają się na super marketing i product placement?

    3. Ludzie no szanujcie się trochę 🙂 Zrobili movie, który sili się na jakiś poważny film ( śmierć Mathisa, przeszłość ruskiej baby ) a wyszła z tego napierdalanka non stop Craiga w najróżniejszych dziwnych pozach. Sceny tzw. nieprawdopodobne wypadają żałośnie, właśnie dlatego, że zrobili film na poważnie, a nie z jajem jak w "starych" bondach lub bez typowego dla starych bondów jaja, ale za to z akcją, która trzyma za jaja ( wiem, wiem masło maślane ) w Casino Royale.

    4. Gdyby nie "M" to w zasadzie w kinie byście po 5 minutach mogli mówić na Craiga Mr Smith nie Bond, bo nie ma on: any connections whatsoever with so called Mr Bond legacy. I tylko proszę nie zaprzeczajcie nie bądźcie hipokrytami 🙂

    5. Liczba widzów, którzy poszli do kina w pierwszy weekend w Polsce również świadczy o poziomie tegóż dzieła, poszła fama, że jest Sex & Przemoc ( – jak w życiu Yachu, jak w życiu ). w TV lecą fajne reklamy, że też możesz mieć telefon Bonda i biegiem polecieli do kin. Ja oczywiście wiem, że Bond nigdy nie był intelektualną rozrywką, ale trzymał jakiś poziom ( no może ten Hall Berry jeszcze można by spalić taśmę matkę ;), ale naprawdę ludzie szanujcie się. Przeż dobre filmy to zdejmują u nas z kin po tygodniu 😉 ( No Country for Old Men – to wogóle chyba nie było 😉

    6. "jako Standalon 5"

    coś mi to pachnie recenzją sponsorowaną 🙂 telefonic Sony nowy już w kieszonce? czy perfumy Bond Girl dla małżonki ? 😉

    "scena która zasługuje na leżenie krzyżem" – człowieku nie pisz takich rzeczy o takim filmie 🙂 Krzyżem to mogę leżeć jak jak Marlon Brando mówi "Look how they massacred my boy…"
    Tutaj mamy nieudolną próbę zawiązania jakieś dramaturgii i napięcia, a wyszedł z tego teledysk ( i nie był to Beastie Boys – Sabotage ).
    "kwintesencja poetyki neo-bondowskie" – poker w Montenegro można by tak nazwać, wyświetlanie różnych obrazków w tempie kalejdoskopu już nie.
    Cały akapit o Marcu Forsterze – spuśćmy na niego zasłonę milczenia ( widziałeś Monsters Ball? przeż tam gra Halle Berry 😉

    7. "Warto pochwalić kilka nawiązań do świata Bonda"
    no wydaje mi się, że oprócz perfidnej kradzieży pomysłów ( Goldfinger), zapewne z braku swoich, warto pochwalić twórców, że Craig nie przedstawia się ani razu i ogólnie wydaje się nie być Bondem a typowym assasinem ze szwadronów śmierci…

    8. Bardzo przepraszam, jeżeli uraziłem recenzenta, ale naprawdę ludzie szanujcie się, no ile można cieszyć się z gówna zawiązanego w złoty papierek? branża filmowa oszukuje nas non stop, mają być mega luty filmy a wychodzą paszkwile!

    9. Teraz przedmówcy:
    – Torturr – film bardzo Ci się podobał, dobrze, że chociaż zauważyłeś, że fabularnie był płytszy, Lasią Bonda to była Scorupco , a ruska baba znika na 3/4 filmu…
    – Koalasmuck – sex & przemoc generalnie podoba się, szczególne naszym rodakom, a film się sprzedał doskonale także zapewniam Cię, że na pewno jeszcze nie jedną taką akcję zobaczysz 😉
    – HunterB – sceny akcji strasznie kopały po ryju – to chyba młody wiekiem jesteś, obejrzyj trochę więcej filmów ( patrz Capslockowana konkluzja Pana Miyagiego
    -Pan Miyagi – generalnie zgadzam się w pełni, z plusów odjąłbym jednak wątek zemsty i oś fabuły – generalnie obie rzeczy tak naprawdę nie istniały 🙂
    -Molzey – sarkazm zupełnie nie na miejscu, ale rozumiem, że Opera Ci się podobała, zapewne zgadzasz się z recenzentem , czym prędzej więc zacznij leżeć krzyżem – może wymodlisz nam to, że hollywood nie zje… kolejnej wielkiej premiery…

  9. Chciałbym, żeby Van Damm miał pełno takich filmów.

  10. A mnie przy każdej scenie z "głównym złym", stawał przed oczami "Motyl i skafander"… mimo iż Mathieu Amalric zagrał bardzo dobrze i nie przeczę, że do roli pasował to… jednak czułem dyskomfort.

Dodaj komentarz